"The world is a book and those who do not travel read only one page" St. Augustine
Jeśli ktoś oglądał "Kac Vegas w Bangkoku" na pewno kojarzy słynne zdanie powtarzane w filmie: Bangkok go wchłoną ;) Można powiedzieć, że nas też "wchłonął". W wyniku różnych zbiegów okoliczności spędziliśmy w nim więcej czasu niż planowaliśmy. A przez opóźniony lot powrotny zmuszeni byliśmy zostać jeszcze dwa dni dłużej. Dzięki temu, że nocowaliśmy w różnych dzielnicach miasta mogliśmy poczuć jego klimat. Na początku stolica Tajlandii kojarzyła nam się z chaosem, brudem i naciągaczami. Później również z dobrym i tanim jedzeniem, pysznymi owocowymi shake'ami i imponującymi świątyniami. Z każdą wizytą odkrywaliśmy kolejne plusy i minusy miasta. Jak na metropolię przystało, mamy tu wszystko. Wielkie nowoczesne apartamenty, ekskluzywne restauracje, światowe marki. Tanie hostele, uliczne jedzenie i podróbki. Metro, autobusy, tuk tuki, motorowe taxi. Kawiarnie, bary, dyskoteki, salony masażu i kluby go-go. Powiększanie biustu, ust, zmianę płci ;) Jako ciekawostkę, zdradzimy, że jeden z naszych hosteli znajdował się obok słynnej kliniki, gdzie Martyna Wojciechowska kręciła odcinek "Kobietą być" w ramach cyklu "Kobieta na krańcu świata" ;) Chyba można śmiało powiedzieć, że Bangkok ma różne oblicza. Dlatego w zależności od tego, czego szukamy, takie wspomnienia przywieziemy do domu ;)
4 km długości i 2 km szerokości - niewiele, jak na wyspę przyjmującą dziennie 5 tys turystów. Całe szczęście byliśmy tam przed sezonem. Strach pomyśleć, co dzieje się na wąskich plażach wyspy, gdy odwiedzają je dzikie hordy spragnionych słońca urlopowiczów. Na Koh Larn można się dostać za 30 Baht z miasta Pattaya. Promy pływają od 7 do 18. W związku z tym, że hotele na wyspie są drogie, wiele osób nocuje w Pattaya, a na Koh Larn wybiera się tylko poplażować. Tak też zrobiliśmy i my. Wyobrażaliśmy sobie dzikie plaże, małe zatoczki, ciszę i spokój. Trzeba przyznać, że bardzo się pomyliliśmy. Okazało się, że plaże wypełnione są leżakami i parasolkami, między którymi nie da się wcisnąć igły, a co dopiero rozłożyć swój ręcznik. Przypominało to trochę ustawienie krzeseł w kinie. Ciekawe, jaki widok mają ci w ostatnim rzędzie, na pewno nie błękit wody ;) A Pattaya... chciałoby się powiedzieć "miasto, jak miasto". Nieszczególnie ładne, trochę brudne, pełne turystów (szczególnie z Rosji) i hoteli. Popularność zyskało w latach 60-tych, kiedy to spragnieni odpoczynku i relaksu amerykańscy żołnierze zaczęli je odwiedzać. I tak z niewielkiej rybackiej wioski Pattaya zmieniła się w tętniące życiem i słynne z sexturystyki miejsce. Obecnie władze miasta starają się zmienić jego wizerunek, na bardziej "przyjazny rodzinom z dziećmi". Jednak szczerze mówiąc, jeżeli ktoś przyjeżdża do Tajlandii na 3-tygodniowy urlop, nie ma czego szukać w Pattaya ;)
Jak najlepiej zakończyć kilkumiesięczną podróż dookoła świata? Oczywiście leżąc na złocistej plaży z drinkiem w ręku ;) Taki był nasz plan na ostatnie dwa tygodnie. A że Tajlandia ma kilkaset wysp, jest w czym wybierać. Zdecydowaliśmy się na Koh Tao - mekkę miłośników nurkowania. Ceny zarówno 4-dniowego kursu PADI/SSI, jak i Discovery Scuba Dive (jedno lub dwa nurkowania + krótkie szkolenie) są zdecydowanie niższe, niż w innych miejscach. A że do tej pory nie mieliśmy okazji oglądać podwodnego świata na głębokości 10 metrów, postanowiliśmy spróbować. Wybraliśmy DSD z dwoma nurkowaniami. Na początku mieliśmy krótkie szkolenie teoretyczne, podczas którego poznaliśmy ogólne zasady nurkowania, obsługi sprzętu oraz znaki, którymi mieliśmy się komunikować pod wodą. Następnie dobraliśmy sprzęt, a gdy cała grupa była gotowa ruszyliśmy do portu. Na łodzi instruktor pokazał nam jeszcze, jak przygotować butlę z tlenem i pas balastowy. Pierwsze nurkowanie mieliśmy na ok 6 m. Na początku usiedliśmy na dnie i uczyliśmy się prawidłowych reakcji na wypadek, gdyby np. woda dostała się pod maskę lub ktoś wytrącił nam płetwą ustnik z ust. Po szkoleniu przyszedł czas na pływanie i oglądanie rafy. Spodziewaliśmy się zobaczyć stada kolorowych rybek, niczym na Discovery Channel. Kilkanaście przepłynęło obok nas, ale daleko im było do tych z filmów dokumentalnych ;) Mieliśmy nadzieję, że drugie nurkowanie na głębokości ok 10 m będzie pod tym względem bogatsze. Popłynęliśmy na inną część wyspy. Po kolei wskakiwaliśmy do wody i trzymając się liny powoli zanużaliśmy się coraz głębiej. Tym razem nie mieliśmy żadnego szkolenia. Przepływaliśmy tuż nad rafą, musieliśmy więc uważać, by przypadkiem jej nie dotknąć i nie zniszczyć. Podwodny świat okazał się podobny do tego przy pierwszym zejściu. Być może osoby, które robią pełen kurs nurkowy zabierane są w ciekawsze miejsca. Inną kwestią jest, że zmiany klimatyczne, w szczególności wzrost temp. wód oceanicznych, powodują obumieranie raf. Za kilkadziesiąt lat może ich już w ogóle nie być. Mimo wszystko było to ciekawe doświadczenie, nauczyliśmy się czegoś nowego. Warto było "posmakować" nurkowania :) A wracając do naszego plażowania... Po trzech dniach przyszedł monsun i popsuł nasz plan. Pojechaliśmy na granicę z Malezją odnowić wizję i stamtąd prosto do Bangkoku. Mieliśmy nadzieję, że tam pogoda będzie lepsza i uda nam się wyskoczyć na inną wyspę.
Kilka osób klęczy pod drzewem figowca i robi sobie z nim zdjęcia. Pozostali stoją w kolejce i czekają na swoją kolej. Pytanie nasuwa się samo - za czym kolejka ta stoi ;) ? Sedno tkwi nie w samym drzewie, lecz w tym, co oplatają jego korzenie ;) A jest to głowa buddy. Gdzie znajduje się brakująca część pomnika, tego nikt nie wie. Nigdy bowiem go nie odnaleziono. Pozostała po nim głowa, która stała się nie tylko główną atrakcją Ayutthaya, ale również symbolem miasta. Historyczne miasto Ayutthaya było drugą stolicą królestwa Siam. Okres rozkwitu przeżywało między XIV a XVIII w, kiedy to było jednym z największych i najbardziej kosmopolitycznych obszarów miejskich świata. Pomimo strategicznego położenia na wyspie, między trzema rzekami, w 1767 r. miasto zostało zdobyte i totalnie zniszczone przez wojska birmańskie, a mieszkańcy zmuszeni do jego opuszczenia. Ayutthaya nigdy już nie została odbudowana w tym samym miejsu, a to, co po niej pozostało stanowi obecnie obszar archeologiczny. Pozostałości po świątyniach pozwalają wyobrazić sobie ogrom miasta w czasach jego świetności. Ruiny w Ayutthaya były ostatnimi, jakie odwiedziliśmy w Tajlandii. W porównaniu z innymi, które widzieliśmy, nie wywołały "efektu woow". Trudno się dziwić. Ostatecznie wszystkie ruiny, bez względu w jakim mieście się znajdują, wyglądają podobnie. Pozostałości po historycznym mieście Ayuttthaya rozmieszczone są w dość sporej odległości od siebie. Piesze zwiedzanie nie wchodziło w grę. Wypożyczyliśmy więc rowery (choć skuter byłby jeszcze lepszym pomysłem) i zrobiliśmy rundkę po kompleksie. Już na wstępie odrzuciliśmy liczne mniejsze ruiny, skupiając się tylko na niezbędnym "must see". A od razu po zwiedzaniu ruszyliśmy na dworzec, gdzie odbyliśmy naszą pierwszą podróż tajlandzkim pociągiem :) 1,8 zł za bilet w 3-ciej klasie, wiatrak zamiast klimatyzacji, siedzenia mieszczące tylko 1,5 człowieka - super :) Informacje praktyczne: - pociąg z Bangkoku od 15 Baht - mini van z Bangkoku 60 Baht - wypożyczenie roweru 50 Baht/dzień - wypożyczenie skuteru 150 Baht/dzień - barka płynąca z jednego brzegu rzeki na drugi 5 Baht (stacja kolejowa znajduje się po drugiej stronie rzeki) - wejście na każdy obszar historyczny po 50 Baht (do 31 stycznia 2017 r. wstęp jest darmowy)
Z dala od Sukhothai, schowane pomiędzy drzewami, prośnięte trwą i trochę jakby zapomniane znajdują się ruiny Si Satchanalai. "Miasto dobrych ludzi" powstało w 1250 r. jako drugie centrum ówczesnego królestwa Sukhothai. W ciągu stuleci przechodziło z rąk do rąk aż w 1766 r., podczas wojny birmańsko-syjamskiej, zostało zniszczone i porzucone. Ruiny, które możemy oglądać w Si Satchanalai są podobne do tych w Sukhothai, dlatego większość turystów tu nie dociera. Jeśli jednak czas nas nie goni i możemy wygospodarować dodatkowy dzień, warto odwiedzić to miejsce. Podobało nam się, że tutejsze ruiny nie są odrestaurowane, dzięki czemu można zobaczyć, co kryje się w środku figur buddy czy wielkiego słonia. Informacje praktyczne - dojazd z Sukhothai jest prosty, codziennie odjeżdża kilka autobusów (jadących docelowo do innego miasta), bilet w cenie 45 Baht; autobus powrotny jest o godz 14 i 16 - rower można wypożyczyć u pana, tuż obok przystanku lub w samym parku - od przystanku do bram parku jest kilka kilometrów - do 31 stycznia 2017 r. wejście do parku jest darmowe
W 1238 r. powstało pierwsze niezależne królestwo Tajlandii - Sukhothai. W czasie swojego istnienia stało się ważnym politycznym i religijnym centrum. Jeden z jego króli ustanowił buddyzm narodową religią (zastępując tym samym hinduizm) oraz wprowadził pierwszą formę tajskiego alfabetu. Królestwo przetrwało 200 lat, zanim zostało podbite przez sąsiednie Ayutthaya. Pozostałością po tamtym okresie są liczne ruiny rozciągające się na obszarze 70 km2 w tzw Old Sukhothai. Park historyczny podzielony jest na 5 stref, wejście do każdej z nich jest płatne oddzielnie (po 100 Baht). O ile część centralna i północna są warte zachodu i pieniędzy, o tyle wschodnia jest raczej dla chętnych, a południową można sobie darować ;) Ruiny w Sukhothai są mniej popularne niż chociażby te w Ayuttaya, jednak wg nas o wiele ciekawsze. Głównie dlatego, że mamy tam nie tylko pozostałości po świątyniach, ale również wielkich rozmiarów wizerunki buddy. Jeden z nich jest szczególnie wart uwagi. To znajdujący się w północnej strefie 15-metrowy Wat Sri Chum. Informacje praktyczne: - Sukhothai podzielone jest na New Sukhothai i Old Sukhothai (gdzie znajduje się park historyczny). Miasta są oddalone od siebie o 12 km - z dworca autobusowego w New Sukhothai co chwilę odjeżdża songthaew (współdzielona taxi) jadący pod bramę parku, koszt przejazdu to 30 Baht - na przeciwko parku można wypożyczyć rower za 30 Baht/dzień. Wjazd rowerem na teren parku 10 Baht - do 31 stycznia 2017 r wejście do wszystkich 5 stref parku jest darmowe (związane jest to z czczeniem pamięci zmarłego króla)