Los Angeles i okolice

Ostatnim przystankiem naszej amerykańskiej przygody było Miasto Aniołów i jego okolice, czyli Beverly Hills, Calabasas i Santa Monica. 

Aby dotrzeć z San Francisco do Los Angeles potrzeba ok 6 godzin. Rano zwiedzaliśmy jeszcze SF, dlatego postanowiliśmy zatrzymać się na noc w jednym z parków i dopiero następnego dnia kontynuować podróż. Niestety nie mieliśmy czasu na bardziej malowniczą trasę wzdłóż wybrzeża, choć wiele osób nam ją polecało :(

Zastanawialiśmy się czy w okolicy LA jest szansa na darmowy kemping. Zdecydowaliśmy się spróbować w parku stanowym Hungry Valley State Vehicular Recreation Area (miejscu stworzonym dla off-roadowców). Dojechaliśmy tam już po godzinach pracy rangera, więc nie mieliśmy komu zapłacić za wjazd (byliśmy uczciwi i rano zapłaciliśmy 10$). W parku było dużo darmowych pól kempingowych (z wc). Tak na wszelki wypadek wybraliśmy miejsce niedaleko jedynych turystów, jakich spotkaliśmy ;) Okazało się, że była to przesympatyczna belgijska rodzina. Zaprosili nas na kolację. Co prawda zaczęliśmy już przygotowywać chili con carne z puszki, ale czy można odmówić świeżej przystawki i spaghetti? ;) Spędziliśmy z nimi kilka dobrych godzin wypijając 3 butelki wina :) Nasz ambitny plan nadrobienia blogowych zaległości spęzł na niczym ;)

Następnego dnia rano ruszyliśmy w drogę. Pierwszym punktem było Calabasas, czyli miejscowość niedaleko LA, gdzie mieszkają gwiazdy. Chyba nikogo nie zaskoczymy, gdy powiemy, że żadnych gwiazd nie widzieliśmy. Co więcej, nawet ich wielkich rezydencji zobaczyć się nie da, bo znajdują się na zamkniętych osiedlach. Strażniczka jednego z takich osiedli poradziła nam, żebymy sobie darowali Calabasas. Wróciliśmy więc na zatłoczoną autostradę...

Zajechaliśmy na chwilę do Beverly Hills - jednej z najbardziej ekskluzywnych miejscowości USA. Niektóre domy wyglądały jak małe pałacyki, ale nie były to wielkie posiadłości. Następnie ruszyliśmy do LA. Zwiedzanie miasta jest dość problematyczne, bo trzeba gdzieś zaparkować ;) Znalezienie dobrego miejsca na sfotografowanie słynnego znaku "Hollywood" również zajmuje trochę czasu. Spędziliśmy prawie 2 godziny jeżdżąc wąskimi jednokierunkowymi uliczkami wzgórza, na którym znajduje się znak. Już straciliśmy nadzieję (i chęci), że się uda... ale jakimś cudem daliśmy radę ;)

W mieście jest wiele ciekawych artystycznych instalacji, budynków, galerii czy muzeów o nietypowych kształtach. Centrum biznesowe robi wrażenie - jedzie się ulicą, a po obu stronach drogi wyrastają drapacze chmur. W LA można znaleźć na prawdę dużo fajnych miejsc (fani fotografii mieliby co fotografować). Wystarczy jednak wyjechać poza ten estetyczny obszar, by zobaczyć biedniejszą część miasta czy bezdomnych (w San Francisco jest ich najwięcej). Wówczas magiczne Miasto Aniołów zmienia się w typowe amerykańskie miasteczko z niską zabudową, starymi niszczejącymi budynkami i małym lokalnym handlem. Podobnie było w Las Vegas i podobnie zapewne jest w każdym innym większym mieście. 

Na sam koniec podróży zostawiliśmy sobie plażę w Santa Monica - popularnym mieście południowej Californii. Żałujemy, że nie mogliśmy zostać tam do zachodu słońca. Do godz 20 musieliśmy odstawić auto, a następnie stawić się na lotnisku. 

Doszliśmy do wniosku, że mamy lekki niedosyt amerykańskich miast, dlatego Los Angeles i San Fransisco trafiają na listę rzeczy wartych powtórzenia w przyszłości :)

























Beverly Hills:






Plaża w Santa Monica:






Instagram