Salkantay Trekking

74 kilometry w 4 dni z pełnym ekwipunkiem na plecach. To był nasz pierwszy samodzielny trekking. Chyba śmiało można powiedzieć, że rzuciliśmy się na głęboką wodę. Było ciężko, ale daliśmy radę. 

Po co w ogóle ludzie robią ten trekking? Dla widoków? Na pewno tak, ale głównym celem jest dojście do Machu Picchu. Inny (najsłynniejszy) trekking to tzw. Inka Trail. Jednak bilety na niego wyprzedawane są już na kilka miesięcy do przodu. Dziennie tylko 200 osób może wejść na ten szlak. Tak więc Salkantay Trek jest alternatywą dla tych, którzy chcą spróbować własnych sił i pieszo dojść do największej atrakcji Peru.

O ile ceny większości wycieczek podawane są w peruwiańskich soles, to w przypadku tego trekku ceny są w dolarach amerykańskich. Koszt 5 dni (ostatni dzień to Machu Picchu) kształtuje się w granicach 200$/os (ok. 660 soles=780 zł). Całkiem sporo jak za transport, noclegi na kempingu, jedzenie, przewodnika i wejściówkę do ruin. Oddzielnie trzeba jeszcze wypożyczyć śpiwór (30 soles/5 dni). Dlatego część osób, w tym my, decyduje się zrobić trasę samodzielnie. Choć trzeba przyznać, że jest to bardzo wyczerpujące. Idąc bez agencji niesie się wszystko na własnych plecach m.in. śpiwór, namiot, jedzenie, puszkę z gazem, ubrania. A jeśli dodamy do tego wysokość ok 4000 m i trudność ze złapaniem oddechu, to zaczyna się robić ciekawie ;)

Poniżej pokrótce nasze zmagania ;)

Dzień 1
Wszystkie wycieczki ruszają wcześnie rano, a więc i my nie mogliśmy pozwolić sobie na błogi sen. O 5:00 siedzieliśmy już w mini busie do miejscowości Mollepata, gdzie zaczyna się szlak. W oficjalnej informacji turystycznej w Cusco powiedziano nam, że możemy oszczędzić ok 2 godz marszu i z Mollepata podjechać do kolejnego miejsca - Cruzpaty. Gdy byliśmy w Molleypata pojawiły się pewne rozbieżności w tym, czy można wejść na ścieżkę w Cruzpata. Spotkany przewodnik jednej z wycieczek twierdził, że jest to możliwe, a lokals, który miał nas tam zawieźć upierał się, że nie. Na jednej z papierowych map był szlak odchodzący z Cruzpaty, a z kolei w naszej mobilnej aplikacji go nie było. Ech... Co począć ;) Zdecydowaliśmy się jechać do Cruzpaty za radą przewodnika. W całym tym zamieszaniu, zakręceniu i pośpiechu nie znegocjowaliśmy ceny podwózki, co przez następne 2 dni stało nam ością w gardle. 
A kto miał rację? Oczywiście lokalny kierowca, któremu daliśmy zarobić za podwózce. Żadnego szlaku tam nie było. Przez 2 godz. musieliśmy iść drogą do miejsca, gdzie faktycznie znajdowało się wejście na trek. Nieźle się zaczęło..
Trasę rozpoczęliśmy razem z grupami z agencji. Mieliśmy więc pewność, że tym razem idziemy w dobrym kierunku. Po ponad 2 godzinach doszliśmy do pierwszego (prywatnego) pola campingowego. Zamiast odpocząć ruszyliśmy do jeziora Humantay, które ukryte jest pośród gór. Droga do niego wiodła cały czas w górę. Co kilkanaście kroków musieliśmy robić przerwę, by wyrównać oddech, byliśmy na ponad 3800 m. Całe szczęście malownicze położenie jeziora, tuż pod lodowcem, wynagrodziło nam ten wysiłek :) Skorzystaliśmy z okazji i zjedliśmy obiad w tej pięknej scenerii. To jednak nie był koniec naszego dnia. Po zejściu z jeziora czekała nas kolejna godzina drogi do darmowego pola campingowego. Pan nadzorujący pole był przemiły. Dał nam 10-litrowy baniak wody w prezencie (u pani w sklepiku obok 2,5 l kosztowało ponad 10 zł). Nocowaliśmy na ok 4000 m. Mimo dobrych śpiworów było zimno. 

Dzień 2
Następnego dnia rano daliśmy panu napiwek w podziękowaniu za wodę. Niewielu takich serdecznych Peruwiańczyków spotkaliśmy podczas całego naszego pobytu. Większość jednak chce zarobić na turystach.
Ruszyliśmy w drogę. Po jakimś czasie doszliśmy do doliny, z której mieliśmy szczęście obserwować schodzącą ze zbocza góry małą lawinę. Kilkadziesiąt minut później byliśmy już na 4600 m, skąd podziwialiśmy ośnieżony, majestatyczny szczyt Salkantay. Super widok, no i nasze pierwsze 4600 m :) 
O drodze w dół wolelibyśmy zapomnieć ;) 4 godziny schodzenia po kamieniach. Mimo wszystko udało nam się dojść do drugiego noclegu jeszcze przed grupami agencyjnymi. Namiot rozbiliśmy u jednej pani w ogródku. Jak to powiedziała "za konsumpcję". Kupiliśmy więc wodę ;)

Dzień 3
Trekking rozpoczęliśmy razem z grupami. Szliśmy za nimi. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że szlak znajduje się po drugiej stronie rzeki, a my nadal idziemy drogą dla samochodów. Czyżby powtórka z pierwszego dnia? W pewnym momencie grupy agencyjne zaczęły schodzić z drogi w dół do rzeki. Okazało się, że był tam mały most. Sprytne. Zamiast iść szlakiem, który na początku piął się ostro w górę, przeszli ten odcinek drogą, po czym przekroczyli rzekę i weszli na szlak. A my za nimi ;) Od tej pory trek wiódł przez las deszczowy aż do miejscowości La Playa. Tam agencje wsiadły w busy i odjechały do Santa Teresa. Nauczeni doświdczeniem z podwózką pierwszego dnia, negocjowaliśmy cenę za transport z lokalnym taksówkarzem. Nie dogadaliśmy się, więc ruszyliśmy pieszo, pewni, że po drodze coś złapiemy. Po 30 min doszliśmy do pobliskiego pola kempingowego, gdzie można było wypić kawę dosłownie prosto z drzewa. Pyszna i za jedyne 5 soles ;) Do Santa Teresy mieliśmy 10 km. Jak na złość nic nie jechało. Gdy w końcu doszliśmy do celu ledwo mogliśmy ruszać nogami.

Dzień 4
Ostatni dzień treku, zdecydowaliśmy się pojechać (10 km) do Hydroelectrica, skąd zaczyna się droga do Aguas Calientes, miejscowości pod Machu Picchu. Ze wspomnianego Hydro są dwie opcje: albo pociąg za 25 $ albo 2,5-3 godziny pieszo wzdłuż torów. Większość idzie pieszo. Poszliśmy i my ;) Do Aguas Caliente dotarliśmy po godz. 12, więc mieliśmy trochę czasu, aby zregenerować siły na to, co czekało nas następnego dnia...













Nasz pierwszy nocleg z widokiem na Salkantay. W nocy było poniżej zera ;) 







Kawa parzona nie byle jak, metodą przelewową :) Rośnie na pobliskich drzewach, więc wystarczy ją zerwać, ususzyć i zmielić :)

Rosnące przy drodze banany, szkoda że jeszcze zielone :( Widzieliśmy również awokado, wspomnianą kawę i pomarańcze :)



Instagram