Huayna Potosi 6088 m n.p.m.

Ciemno. Jedyne światło pochodziło z naszych latarek czołowych. Przywiązani liną ostrożnie szliśmy za przewodnikiem. Nikt nic nie mówił. Słychać było tylko wbijające się w lód raki i ciężkie oddechy. Na horyzoncie i za nami pojawiały się i znikały małe światełka innych grup. Nagle gdzieś obok słychać huk. Lawina...

Dzień 1
O godz. 8:30 stawiliśmy się w biurze turystycznym w La Paz na dobieranie sprzętu. Taka wyprawa wymagała odpowiedniego przygotowania. Razem z nami w grupie było dwóch turystów i dwóch przewodników. Mały bus zawiózł nas do pierwszego obozu położonego na wysokości 4 100 m n.p.m. Na miejscu dostaliśmy smaczny dwudaniowy obiad i... sprzęt ;) Wybraliśmy trekking 3-dniowy, a więc czekało nas szkolenie z poruszania się po lodowcu. Po godzinie marszu dotarliśmy do przeciskającego się między skałami języka zmrożonego śniegu. W słońcu mienił się kolorami bieli, szarości i błękitu. Trening rozpoczęliśmy od wchodzenia i schodzenia przy użyciu raków i czekanu. Pestka ;) Najlepsze było przed nami. Podeszliśmy do jednej z błyszczących w słońcu, pionowych ścian, gdzie przewodnik przygotował liny asekuracyjne. Popatrzyliśmy w górę, a później na siebie. Jak niby mielibyśmy się po tym wspiąć? Krótki instruktaż, dwa czekany w ręce i jazda. Oj było trudniej, niż mogłoby się wydawać. Jeszcze kilka minut po zejściu czuliśmy ból w dłoniach. Mimo tego bawiliśmy się świetnie. Po powrocie zmęczeni, ale zadowoleni zasiedliśmy do stołu, gdzie spędziliśmy kilka godzin jedząc i rozmawiając. 

Dzień 2
Wstaliśmy o 8, mieliśmy tylko pół godziny na spakowanie, a właściwie wciśnięcie całego ciężkiego sprzętu i ubrań do plecaków. Dopiero po tym zasłużyliśmy na śniadanie. Trochę zimne już racuchowe naleśniki, truskawkowa marmolada (standard), płatki, owoce, jogurt, herbata. Nikt nas nie pospieszał, bo na ten dzień zaplanowane mieliśmy tylko podejście do drugiego obozu (5100 m n.p.m.). Z trudem zarzuciliśmy plecaki na plecy i ruszyliśmy w drogę. Przed nami były dwie godziny spokojnego marszu. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, aby wyrównać oddech i spojrzeć na otaczające nas wysokie szczyty i ukryte pomiędzy nimi górskie jeziora. Widok był niesamowity. Zostawiliśmy za sobą lodowiec, na którym dzień wcześniej trenowaliśmy i wolnym krokiem podążaliśmy w górę niekończącymi się kamiennymi "schodami". Po drodze mijały nas grupy turystów, którzy atak szczytowy mieli już za sobą. Dodawali nam otuchy przed naszym własnym. Statystyka jest korzystna, tylko jednemu na trzech się nie udaje. Mimo wszystko w głowie mieliśmy jedną myśl: czy góra pozwoli się zdobyć? Nagle za jednym z zakrętów wyłonił się wielki lodowiec i mały, niepozorny budynek - nasz drugi obóz. Uff, koniec :) Teraz pozostało tylko odpoczywać. Kilka godzin później do obozu obok doszły grupy, które wybrały 2-dniowy trekking. Wśród nich Agnieszka i Robert, których poznaliśmy na Rainbow Mountain w Peru :) Niestety szybko musieliśmy zakończyć nasze spotkanie towarzyskie, bo podano kolację. Przewodnik przedstawił plan tego, co czekało nas za 6 godz. i pożegnał słowami "dobrej nocy". Była godz. 18. Trudno zasnąć o tak wczesnej porze, tym bardziej, gdy na zewnątrz wciąż jest jasno ;)

Dzień 3
24:00 - usłyszeliśmy jakiś ruch w pokoju. To przewodnik innej grupy przyszedł obudzić swoich podopiecznych. Pora wstawać... W kuchni czekały na nas twarde jak kamień bułki i truskawkowa marmolada. Jedynym sposobem, żeby je zjeść było maczanie ich w ciepłej herbacie. Nawet gdyby zaserwowali nam smażoną na boczku jajecznicę ze świeżym szczypiorkiem i tak nie mielibyśmy apetytu. Wysokość robi swoje ;)
Wybiła 1:00 w nocy. Raki, czekan, uprzęż, kask, latarka... Byliśmy gotowi. Za kilka godzin miało się okazać, ilu z nas dotrze do celu. Na zewnątrz było zimno, ciemno i cicho. Nie mówiąc nic podążaliśmy za naszym dwudziestokilku letnim przewodnikiem. Droga wiodła przez większe i mniejsze fragmenty skał. I tak aż do momentu, gdy u naszych stóp pojawił się śnieg. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by zapiąć raki i przywiązać linę do naszych uprzęży. Pewnym krokiem ruszyliśmy przed siebie. Rozumieliśmy potrzebę szybkiego podejścia ze względów bezpieczeństwa. Zbyt późne zejście niosło za sobą ryzyko związane z topniejącym śniegiem. Mijały minuty, godziny... Wyprzedzaliśmy kolejne grupy. W pewnym momencie przewodnik się zatrzymał. Marznąc obserwowaliśmy przechodzących ludzi, których niedawno sami mijaliśmy. Czekaliśmy na drugą część naszej czteroosobowej grupy, która okazała się być na samym końcu. Zupełnie nie rozumieliśmy decyzji młodego przewodnika. Po co zużyliśmy tyle energii na szybkie podejście, skoro i tak musieliśmy czekać na pozostałe osoby? Nie mogliśmy od początku iść razem? Wybici z rytmu i zziębnięci ruszyliśmy dalej.

Trasa była urozmaicona i czasami zaskakująca. Przechodziliśmy przez szczeliny głębokie na kilkanaście metrów, szliśmy wąską ścieżką, poza którą otaczał nas grząski śnieg, wspinaliśmy się po stromej skale lodowca, przeciskaliśmy się przez spiczaste lodowe formy na grani. Podejście zdawało się nie mieć końca. Jedynie światła latarek wysoko nad nami pozwalały oszacować, ile czasu będziemy się jeszcze wspinać. Im wyżej, tym trudniej było oddychać. U niektórych choroba wysokościowa dała o sobie znać. Półprzytomni i obolali niestety musieli zawrócić. Nawracające lekkie bóle głowy pojawiały się u wielu uczestników ataku.

O 6:30 stanęliśmy na szycie, wśród innych szczęśliwców, którym góra pozwoliła wejść na swój wierzchołek. Wschód słońca na wysokości 6088 m n.p.m. na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Wstający dzień ukazał nam również piękne otoczenie, którego nie było widać podczas nocnego podejścia. Niestety mieliśmy tylko kilkanaście minut, by odpocząć, zrobić zdjęcia i napawać się widokiem. Śnieg zaczynał się topić, co znacznie komplikowało bezpieczny powrót. Schodząc uświadomiliśmy sobie trudność przebytej drogii wraz z całym jej pięknem i niebezpieczeństwem. 

............................................

Jako ciekawostka, warstwy ubrań dla 1 osoby na atak szczytowy:
- tshirt/bluzka z długim rękawem
- 2 polary
- getry
- grube spodnie na szelkach á la narciarskie
- 2 pary skarpetek
- 2 pary rękawiczek
- czapka
- szalik
- kurtka
Oraz sprzęt: buty, raki, uprzęż, kask, czekan, latarka

Cena takiego wyzwania to ok 1000 Bs./os. Można (a nawet trzeba) negocjować. Wypożyczenie śpiwora ok 40 Bs. Warto upewnić się, czy przewodnik mówi po angielsku oraz zapytać o jego doświadczenie.

Huayna Potosi określana jest jednym z najłatwiejszych 6-tysięczników. Jednak należy jasno powiedzieć, że nic łatwego w jej zdobyciu nie ma. Być może jest to chwyt marketingowy mający przyciągnąć turystów. Z "naszej" 20-osobowej ekipy na szczyt dotarło 14 os. Jeden chłopak dostał takiej wysokościówki, że w ogóle nie wyszedł z drugiego obozu. Dzień wcześniej z 15 os weszły tylko 4 (!). 



























Instagram