Jungle trip

Trekking po dżungli, jazda na słoniu, rafting po rwącej rzece, kąpiel w wodospadzie i noc w wiosce plemienia Karen, którego kobiety noszą metalowe obręcze na szyi. Folder reklamowy aż uginał się od oferowanych atrakcji ;) 

Podczas pobytu w Peru i Boliwii nie zdecydowaliśmy się na wyprawę do dżungli, czego trochę żałowaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że będzie jeszcze okazja, właśnie w Tajlandii. Jednym z miejsc, gdzie takie wycieczki są organizowane jest Chiang Mai. A skoro byliśmy w tym mieście ze względu na festiwal Loy Krathong, to warto było nadrobić zaległości z Ameryki Południowej ;)

Przeszliśmy się po kilku agencjach turystycznych, aby zebrać oferty. Okazało się, że wszystkie są tylko pośrednikami i miają te same broszury reklamowe (różnią się jedynie ceną). Całe szczęście przeczytaliśmy wcześniej w internecie relacje z tego typu wycieczek, więc dokładnie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Nie łudziliśmy się, że będzie to przygoda życia ;)

Zaczęło się od ponad 40-min czekania na transport, którym okazał się być stary songthaew, a nie klimatyzowany mini van. Choć trzeba przyznać, że miało to swój klimat ;) Część uczestników wykupiła inną niż my opcję wycieczki, czyli sam trekking bez słoni i raftingu. Zgodnie z programem, pierwszego dnia powinni dojść do wioski położonej w górach. Taka też była wersja, jaką usłyszeli od przewodnika. Tylko że w ciągu następnych dwóch godzin tych wersji było jeszcze kilka. Skończyło się tym, że wszyscy mieliśmy ten sam program ;) Trochę szkoda nam było szczególnie jednego chłopaka, który (sądząc po ekwipunku) nastawił się na ostry trekking. No cóż, musiał zadowolić się krótkim marszem po skraju lasu, bo prawdziwą dżunglą trudno to było nazwać. Nam akurat nie robiło to różnicy. Upał był bezlitosny, więc nawet godzinny marsz był dość uciążliwy. 

Dotarliśmy do wioski plemienia Karen, czyli kilku domów postawionych pod turystów. Tuż obok przebiegała asfaltowa droga, a kilkadziesiąt metrów dalej była inna "wioska", za nią następna, a potem normalna miejscowość. Kobiet z plemienia Karen w naszej wiosce było niewiele. Zakwaterowani zostaliśmy w nieco spartańskich warunkach. Zabawane było to, że zabrakło miejsca dla jednej osoby. Nie jest nam jasne, gdzie ostatecznie "upchnęli" tego chołopaka. Przewodnik kilka razy pytał nas, w którym domku śpimy, chodził, liczył... Po czym po prostu zniknął. Śmialiśmy się, że uznał, że "prześpi się z problemem" ;) 

Główną atrakcją pierwszego dnia była możliwość jazdy na słoniu. Mieliśmy wątpliowści, czy powinniśmy. Stwierdziliśmy, że skoro można siedzieć na grzbiecie, a nie w koszu, który rani zwierzę, a opiekunowie nie mają batów, to spróbujemy. Jazda okazała sìę mało wygodna, więc 15 min było wystarczające. Wieczorem czekał nas pokaz tańca kobiet Karen, a po nim "tańce" w kółku niczym w przedszkolu ;)

Kolejnego dnia mieliśmy zaplanowaną kąpiel w wodospadzie i to, na co czekaliśmy - rafting. Spływ rzeką w pontonie bardzo nam się podobał. Na początku byliśmy lekko zestresowani, ale już po pierwszym "wyboistym" odcinku wszyscy złapaliśmy bakcyla i chcieliśmy więcej ;) Przemoczeni do suchej nitki, ale z uśmiechem na twarzy usiedliśmy do ostatniego wspólnego lunchu. 

Mimo że pod kątem organizacyjnym nasz "jungle trip" pozostawiał wiele do życzenia, bawiliśmy się świetnie. Luźne podejście, brak wygórowanych oczekiwań i fajne towarzystwo (Ewelina i Kamil - pozdrawiamy :) ) - to recepta na tajlandzkie wycieczki ;)




Po co brać kijki trekingowe skoro można je zrobić z bambusa ? :)


Marketing - słoń biegający po wiosce...
  






... po marketingu słoń na łańcuchu.








Sieciówka dotrze wszędzie ;) Dotarło i 7-11 :)

Nasz "klimatyzowany" transport :)

I nasz hotel :)



Pierwszego dnia odwiedziliśmy również ogród orchidei i motylarnię










Instagram